Subscribe:

niedziela, 30 grudnia 2012

Everton - Chelsea 1:2

Everton

30.12.2012 PREMIER LEAGUE 2012/2013
Everton - Chelsea 1:2


Nie pierwszy, a pewnie i nie ostatni raz kupiłem bilety bezpośrednio z internetowej witryny klubu, w tym przypadku Everton FC. Nie raz zdarzyło mi się zetknąć z uwagą "Obstructed View" przy wyborze miejsca na trybunie. Zwykle oznacza ona niewielki dyskomfort w ogladaniu w postaci filara będącego częścią kontrukcji obiektu wchodzącego w pole widzenia - tak było np. na Celtic Park w Glasgow czy Mega Solar Stadion we Freiburgu. Jednak na trybunę Lower Bullens przy Goodison Park w Liverpoolu zdecydowanie nie powinno się wpuszczać ludzi - pal licho z tym, że widać praktycznie wyłącznie murawę, do tego ludzie podrywają się z miejsc przy byle sytuacji w polu karnym, w związku z czym widoczność jest, delikatnie rzecz ujmując - umiarkowana. Sęk w tym, że w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia (np. pożaru), bardzo łatwo będzie można oszacować straty w ludziach - nie przeżyje nikt z ostatnich kilku rzędów wspomnianej trybuny - zero możliwości ewakuacji. To doprawdy szokujące, że w kraju, który po tragediach na Heysel czy w Bradford postawił na totalne bezpieczeństwo na stadionach, znalazł się ktoś, kto wydał licencję na użytkowanie Lower Bullens - trybuny prawie w całości wykonanej z drewna (łącznie z krzesełkami!). A poza tym to nieprawda, że dach przeciekał, tym bardziej, że prawie wcale nie padało...
Evertonians zaliczyli wymarzone wejście w mecz: już w 2. minucie do bramki Chelsea trafił reprezentant RPA Steven Pienaar. Przez kilka kolejnych minut trwał napór drużyny gospodarzy, kolejne bramki wisiały w powietrzu. Skończyło się jednak na strzale w słupek z wolnego i kilku interwencjach najwyższej klasy Petera Cecha. Od mniej więcej 20-tej minuty Chelsea zaczęła się otrząsać z dominacji miejscowych, a Tim Howard parę razy przypomniał widowni, że też nie wyleciał sroce spod ogona. Aż wreszcie stało się - ku uciesze całkiem licznej grupy kibiców londyńskiej drużyny - Frank Lampard sprytną "główką" strzelił Evertonowi bramkę do szatni - w 42. minucie. Po kapitanie Chelsea w ogóle nie widać upływu czasu - jest wszędzie, przy czym w niedzielnym meczu w I-szej połowie zdecydowanie bardziej poświęcił się grze ofensywnej, podczas gdy w II-giej odsłonie zajął się głównie asekuracją Davida Luiza (któryś z angielskich dzienników pisał o "matkowaniu" Brazylijczykowi), a i tak zdążył dołożyć drugą - i jak się okazało - zwycięską bramkę. Lampardowi kończy się za pół roku kontrakt z Chelsea, ale klub nie zdecydował się jak do tej pory na przedstawienie swojemu czołowemu piłkarzowi warunków przedłużenia umowy. Argument wieku, w świetle występu reprezentanta Anglii na Goodison Park, jest żaden. Poza tym jest pewne, że w przypadku dłuższego wahania właściciela Chelsea (Benitez jest trenerem tymczasowym, w tej sprawie ma więc mało do powiedzenia) chętnych na 34-letniego Anglika nie braknie - od dłuższego czasu zainteresowanie nim przejawia np. PSG.
W Chelsea wyróżniał się ponadto Mata oraz (do przerwy) Cech - w drugiej połowie w bramce gości pojawił się Ross Turnbull, co spowodowało spore ożywienie na trybunach, bo nikt się chyba nie spodziewał, że Chelsea ma w ogóle rezerwowego bramkarza:) Z kolei wprowadzony za Hazarda Moses był wolniejszy od sędziego liniowego, a sposobem gry zupełnie nie uniósł historycznej powagi swojego nazwiska.
W ekipie Evertonu piłkarza formatu chociażby zbliżonego do Lamparda po prostu nie ma. Dobry występ zaliczył wspomniany strzelec bramki oraz mający polskie korzenie Phil Jagielka, ale na było nie było triumfatorów ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów to zdecydowanie za mało. Poza tym brak rasowego napastnika jest rażący - Chorwat Nikica Jelavić to jakieś qui pro quo.
Mimo porażki, publiczność nagrodziła swój zespół brawami za postawę i zaangażowanie (w wieczornych skrótach z kolejki BBC określiła tempo spotkania jako "breathless"). Mnie osobiście szkoda było trenera Evertonu, Davida Moyesa, który - miałem nadzieję, utrze nosa bufoniastemu Benitezowi. Obaj mają zresztą porachunki, z czasów gdy ten drugi był trenerem lokalnych rywali zza miedzy. Moyesowi się tym razem nie udało, ale to właśnie o nim coraz częściej mówi się jako o następcy Sir Alexa Fergusona, który skończył w sylwestra 71 lat.

sobota, 29 grudnia 2012

Bolton Wanderers - Birmingham City 3:1

Bolton Wanderers

29.12.2012 CHAMPIONSHIP 2012/2013
Bolton Wanderers - Birmingham City 3:1

Sprytnie pomyślane: tuż przy mogącym pomieścić ok. 30 tysięcy widzów Reebok Stadium zlokalizowane zostały centra handlowe z olbrzymimi parkingami. Tak wię tuż przed meczem można coś zjeść w w rozlicznych knajpach, zrobić zakupy, zanieść je do samochodu, by potem cieszyć się widowiskiem sportowym.
Przed meczem wstąpiliśmy do sklepu z klubowymi pamiątkami. Ani barwy, ani logo Boltonu nie są szczególnie powalające, do tego w kombinacji ze wzornictwem adidasa - moim skromnym zdaniem najmniej atrakcyjnym spośród znanych marek sportowych, tak więc nie wychodziliśmy ze sklepu obładowani siatkami. 
Ze styczniowego meczu przeciwko MU na Old Trafford z wyjściowego składu Wanderers zapamiętałem tylko bramkarza, co nie jest zadaniem szczególnie trudnym - Węgier, rudy, a do tego na nazwisko ma Bogdan (choć powinien mieć na imię). 
Championship to idealne miejsce dla obydwu drużyn: ani tradycje, ani liczba trofeów nie powalają, znanych nazwisk jak na lekarstwo. Obydwie drużyny będą musiały solidnie popracować w dalszej części sezonu nad utrzymaniem się na zapleczu Premier League, choć obaj trenerzy zgodnie zapewniają, że aspiracje mają o wiele większe - no ale cóż innego wypada powiedzieć opiekunowi zespołu.
Początek spotkania senny, aż do 11. minuty, w której to napastnik gości Nikola Žigić wsadził głowę tam, gdzie niejeden bałby się wsadzić nogę i otworzył wynik. Odwagę musiał odpokutować: zamiast cieszyć się z bramki wraz  z kolegami, musiał być przez kilka minut opatrywany przez lekarza drużyny. Serb od tego momentu nie pokazał nic, truchtając sobie luźno w środkowej części boiska, by pod koniec spotkania za zupełnie niepotrzebny, bezmyślny faul dostać drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartkę. Aż się wierzyć nie chce, że Birmingham dwa i pół roku temu wysupłało za niego Walencji ponad 6 milionów funtów. Warto wspomnieć, że lokalni rywale Aston Villi okazali się parę ładnych lat wstecz niezbyt gościnni dla naszych "gwiazd": Olisadebe i Świerczewskiego, którzy albo nie grali, albo narzekali, że nie grają.
Gospodarze jeszcze przed przerwą wyszli na prowadzenie. Szczególnie druga bramka, autorstwa Koreańczyka Chung Yong Lee, zasługuje na wyróżnienie - facet nie ujdzie pewnie uwagi kogoś z Premier League, przypomina Park-Ji Sunga z jego najlepszych lat spędzonych w MU.
W II-giej połowie strzał Andrewsa z rzutu karnego ustalił wynik spotkania. Ok. 15 tysięcy kibiców zadowolonych z wyniku opuśiło stadion, część zapewne w poszukiwaniu kreakcji na zabawę sylwestrową w pobliskim centrum handlowym.

niedziela, 2 grudnia 2012

Legia Warszawa - Ruch Chorzów 3:0

Legia Warszawa

02.12.2012 EKSTRAKLASA 2012/2013
Legia Warszawa - Ruch Chorzów 3:0

Bez dwóch zdań, Pepsico Arena robi wrażenie, klasa europejska. W tzw. strefie VIP-owskiej zadbano nawet o milusińskich, przeznaczając dla nich gustownie zaaranżowany mini plac zabaw dający rodzicom (głównie tatusiom, choć nie tylko) możliwość uniknięcia utyskiwań partnera bez szkody dla realizacji swoich kibicowskich pasji. Nota bene, żeby dorosłym nie było smutno, na wszystkich piętrach porozstawiano całkiem liczne grono Świętych (?) Mikołajek uśmiechających się uroczo oraz niejednokrotnie wodzących na pokuszenie. 
Na trybunach zasiadło około 12 tysięcy widzów – niewiele jak na liczbę mieszkańców stolicy, miejsce w tabeli i aspiracje drużyny gospodarzy oraz - było nie było – rangę przeciwnika. Argument o niesprzyjającej pogodzie (temperatura na niewielkim minusie) jakoś do mnie nie przemawia. Na tzw. Żylecie kibiców bez zbytniego wysiłku można było policzyć. Na hymn Legii wyznaczono utwór Czesława Niemena „Sen o mojej Warszawie”, który w wykonaniu publiczności trzymającej szaliki klubowe nad głowami brzmi nieco groteskowo. Przy okazji dopadła mnie refleksja, że analogicznym hymnem np. ŁKS-u mógłby być utwór Budki Suflera zaczynający się od słów „Znowu w życiu mi nie wyszlo”.
Ruch przyjechał do stolicy grupą niezbyt liczną, ale całkiem hałaśliwą. Podczas drugiej połowy meczu kibice Niebieskich odpalili petardy, mimo kulturalnych acz stanowczych napomnień spikera zawodów. Inna sprawa, że musieli sobie jakos umilić czas (do wspomnianej strefy VIP-owskiej dla dzieci pewnie nie mieli wejściówek), bo patrząc na grę swoich ulubieńców z pewnością śmiertelnie się nudzili. Nawet wywieszenie transparentu toruńskiej Elany nikogo na trybunach zbytnio nie poruszyło, co najwyżej lekko rozśmieszyło.
Na boisku Ruch praktycznie nie istniał, a Legii wystarczyło zagrać poprawnie, żeby spokojnie i bez zbędnego napinania się mecz wygrać. W kontekście futbolu zaprezentowanego przez gości, ich miejsce w tabeli jest jak najbardziej zasłużone. To brutalna, a jedocześnie zaskakująca konkluzja, bo składu personalnego (łącznie z trenerem) może pozazdrościć niejedna drużyna Ekstraklasy. Piech, Jankowski, Niedzielan – zawodnicy mający stanowić o sile ofensywy chorzowian – praktycznie przeszli obok gry. O obecności ostatniego z wymienionych na boisku dowiedziałem się, gdy był zmieniany – i pomysleć, że za czasów groclińskich był postrachem krajowych boisk oraz mrocznym obiektem pożądania NEC Nijmegen a później Wisły Kraków.
Na tle tak dysponowanego przeciwnika błyszczeć nietrudno, bramki były kwestią czasu. Młody Kosecki potwierdził swój duży potencjał, w środku pola dzielił i rządził Radović, a grający jak zwykle na pograniczu nonszalancji i ludycznej zabawy Ljuboja też zrobił swoje, ustalając wynik spotkania.
Stadion jest, sponsorzy są, drużyna w zasadzie też - do pełni szczęścia brakuje kibiców (chyba że zapełnione loże są celem samym w sobie, ale wątpię) oraz sukcesu. Tytuł Mistrza Polski znowu jest na wyciągnięcie ręki, ale pomni niezbyt odległej przeszłości, zaczekajmy. A następnie szturmujmy Ligę Mistrzów - może w końcu się uda.

środa, 17 października 2012

Warszawa - Stadion Narodowy

Warszawa - Stadion Narodowy

16.10.2012 Eliminacje do Mistrzostw Świata 2014
Polska - Anglia (mecz się nie odbył)

Pierwszy (i mam nadzieję ostatni) raz pojechałem na mecz, który się nie odbył. O przyczynach kompromitacji powiedziano już bardzo dużo, ale kac pozostanie - mecz odwołano na stadionie, który jako jedyny w Polsce ma zamykany dach. Gdyby choć sprawnie i szybko zakomunikowano, co dalej. To też się nie udało - zamiast tego mieliśmy możliwość zobaczenia przedstawiciela FIFA, który chodzi po nasiąkniętej wodą murawie w trakcie ulewy, rzuca piłką, po czym z ciekawością naukowca patrzy, co się stanie. Szkoda, że nie wystąpił jakiś połykacz ognia, człowiek-guma albo brzuchomówca - byłoby równie a propos. Na wysokości zadania stanął catering (wiem, bo musiałem męczyć się w luksusie w strefie super-vipowskiej). Korzystając z okazji zamieniłem słowo z premierem Marcinkiewiczem - fajny chłop, twierdzi, że w Londynie dość często chodzi na mecze Chelsea. Tuż za nami na trybunie stał, z nadzieją w oczach, Andrzej Seweryn, który po ogłoszeniu werdyktu organizatorów wyraził swoją opinię za pomocą słów, które określane są mianem "męskich". Ubranie i buty schły jeszcze przez parę dni, cud boski, że się nie przeziębiłem. Po stronie plusów, oprócz towarzystwa swoich kolegów, cateringu oraz rozmowy z byłym premierem mogę śmiało zaliczyć przejażdżkę kolejką z lotniska na stadion. Poziom iście europejski, do tego napisy po rosyjsku i grecku, tip-top.

                                                                 17.10.2012
                                                                 Polska - Anglia 1:1

Następnego dnia mecz obejrzałem w domu w TV. I choć przewidywałem sromotną porażkę, to jak każdy normalny kibic szedłem za biało-czerwonymi - taka to już chyba nieuleczalna przypadłość zdecydowanej większośći z nas, no może z wyjątkiem Jana Tomaszewskiego. Bramka Rooneya mogła wskazywać, że i tym razem będzie jak zwykle. Z jednej strony tak się stało, bo po raz kolejny nie udało nam się wygrać z Anglikami i ta niemoc trwa już od 6. czerwca 1973 roku, ale z drugiej strony poprawy w jakości gry, zaangażowania i woli walki nie zauważył tylko wyjątkowo zacietrzewiony defetysta. Do tego czapki z głów przed Fornalikiem za odwagę - trzeba mieć wiadomo co (oprócz noszenia spodni), żeby w takim meczu wstawić do wyjściowego składu Wszołka i Krychowiaka, a w końcówce dać pograć Milikowi. Anglia była rzeczywiście w środowy wieczór do ogrania, ale dobre drużyny już tak mają, że potrafią nie przegrać nawet mimo wyraźnie słabszej dyspozycji.
Reprezentacja ma teraz kilka miesięcy spokoju, kolejny mecz w eliminacjach dopiero na wiosnę. Fornalik będzie musial wtedy potwierdzić, że dobry występ przeciwko Anglii to nie efekt "dnia konia" zaliczonego przez Grosickiego i Glika, ale symptom długofalowej i istotnej zmiany na lepsze, którą dodatkowo ma szansę wesprzeć nowe szefostwo PZPN wyłonione w niedawnych wyborach. 
Na wiosnę na pewno będę ponownie trzymał kciuki za naszych. Zasługujemy na więcej niż rozpamiętywanie bramki Domarskiego na Wembley 17 października 1973 roku oraz dwóch karnych obronionych w trakcie MŚ w RFN rok później, przez późniejszego działacza PRON-u oraz posła PiS-u w jednej osobie. 

niedziela, 2 września 2012

Lech Poznań - Górnik Zabrze 0:0

Lech Poznań

02.09.2012 EKSTRAKLASA 2012/2013
Lech Poznań - Górnik Zabrze 0:0

Doping kibiców Kolejorza, zwłaszcza tych z trybuny "Imperium Poznańskiego" oraz catering w strefie VIPowskiej to dwa najjaśniejsze punkty niedzielnej imprezy. W Lechu trudno doprawdy kogoś wyróżnić, może z wyjątkiem Arboledy, który parokrotnie zaimponowal spokojnymi zagraniami w obronie. Zasmucająca jest forma Murawskiego, który tak naprawdę od powrotu z Rosji gra zarówno w reprezentacji, jak i w klubie ze względu na nazwisko i minione zasługi. Samą solidną linią obrony Lech nic wielkiego nie zwojuje i w tym kontekście chóralne pytanie kibiców "Rutkowski, gdzie jest napastnik?" było jak najbardziej zasadne.
Mocno przeżywał spotkanie Adam Nawałka, trener Górnika. Celem minimum na wyjeździe prawie zawsze jest remis, ale pan Adam dość szybko zorientował się, że Lech jest do ogrania jak rzadko kiedy i z dużą ekspresją namawiał swoich zawodników do pressingu na połowie gospodarzy. Cel prosty: wymusić błąd i strzelić bramkę. Górnik dysponuje całkiem przyzwoitym składem, w którym jest parę znanych nazwisk: Gancarczyk, Kwiek, Danch, Oziębała, do tego z przodu bardzo dobrze radzi sobie 18-letni Milik, o którym już po meczu dowiedziałem się, że jest w kręgu zainteresowań selekcjonera kadry - i słusznie. Gdyby zabrzanie zagrali mniej asekuracyjnie, wywieźliby z Poznania komplet punktów, a tak  z remisu nikt pewnie zadowolony nie był.
Jak wspomniałem  na wstępie, doping i oprawa meczu budziły szacunek, kibole zachęcali do wspólnych śpiewów nawet dzieci zgromadzone w sąsiednim sektorze. Szkoda, że parę minut później powrócili do repertuaru frywolnego, zawierającego wyrazy na "ch", "k", "p" oraz im podobne, na szczęście dzieci tego wątku (jeszcze) nie podchwycilły.
W moim sektorze część widzów zachowywała się jak na szkolnej wycieczce - łażenie z góry na dół, a to siku, a to kanapkę by zjadł, a to sobie ot tak po środku schodów postoi, a to się przejdzie, to może znajomego spotka, a to stanie wyżej i sobie papieroska wypali (a inni przy okazji też się sztachną). Ręce opadają. Ale i tak należy cieszyć się z frekwencji: łącznie z piknikowcami przyszło tego popołudnia na Stadion Miejski ponad 27 tysięcy chętnych do obejrzenia kawałka dobrej piłki. Na dobry początek musi wystarczyć piękny obiekt, bo dobrej piłki nie było ani kawałka.

sobota, 1 września 2012

Widzew Łódź - GKS Bełchatów 1:0

Widzew Łódź

01.09.2012 EKSTRAKLASA 2012/2013Widzew Łódź - GKS Bełchatów 1:0
Trzeci mecz, trzecie zwycięstwo. Wejście w nowy sezon to istne wejście smoka i bilans tym bardziej imponujący, im bliżej przyjrzeć się zasobom personalnym Widzewa - jak się okazuje do wejścia smoka potrzebny jest bardzo solidny bramkarz (nota bene kapitan zespolu - Maciej Mielcarz, zwany przez widownię familiarnie Maćkiem), młokos Jakub Bartkowski na lewej obronie i harujący jak wół na całym boisku Marcin Kaczmarek.
Bełchatów przyjechał do Łodzi, żeby przede wszystkim nie przegrać i zupełnie niepotrzebnie oddał pole gospodarzom w I-szej polowie. GKS poza jedną sytuacją (strzał w słupek) grał niemrawo, a ociężały Kosowski (jedyna "gwiazda" zespołu) prowokował niewybredne zaczepki publiczności w rodzaju "zdejmij perukę". Oberwało się również trenerewi bełchatowian, z powodu butów, które był łaskaw przywdziać do garnituru. Publiczność siedząca w pobliżu ławki GKS-u uznała, że do ich wykonania użyto skóry węża, co było trenerowi często i dobitnie wypominane. Kibice zarzucali mu również to, ze założyl garnitur wyłącznie z powodu wizyty w było nie było wojewódzkim mieście. Rzeczywiście, Kamil Kiereś prezentowal się owego popołudnia w rzeczonym stroju delikatnie mówiąc prowincjonalnie. Niby nie szata zdobi człowieka, ale z drugiej strony - jak cię widzą, tak cię piszą. Świat jest okrutny.
Wspomniany szkoleniowiec powiedział po meczu, że przegrał zespół lepszy. Pewnie oceniał II-gą połowę, w której rzeczywiście GKS był co najmniej równorzędnym rywalem łodzian, a fragmentami dość poważnie zagrażał bramce Mielcarza. Fakty dla trenera bełchatowian są jednak bezlitosne: trzy mecze - trzy porażki, a więc sytuacja biegunowo odmienna od wejścia w sezon Radosława Mroczkowskiego. Nie życzę GKS-owi źle, ale zastanawiam się od kilku lat - dla kogo właściwie ten klub jest? Frekwencja jest żałosna, tradycji praktycznie żadnych, większość tamtejszych sympatyków piłki i tak pewnie kibicuje którejś z drużyn łódzkich. Podobnych pytań można postawić w przypadku wielu klubów w Polsce, i w tym jest pewnie sedno problemu, z którym od dziesięcioleci boryka się nasza kopana, ale to temat na osobne rozważania.
Jestem pod dużym wrażeniem zachowania publiczności, nie tylko ze wględu na przekazywane z trybuny na trybunę piosenki, ale za ogólną atmosferę. Owszem, jak w praktycznie każdym męskim towarzystwie, o język Mickiewicza i innych polskich wieszczów niezwykle trudno, ale dzieje się to mimo wszytsko w ramach jakiejś niepisanej umowy, która nie pozwala na chamstwo. A z takim miałem do czynienia w trakcie derbowego pojedynku na ŁKS-ie w wielkanocny poniedziałek - patrz relacja.
Mojemu Teściowi tak się podobała atmosfera meczu, że przyrzekł sobie, że z pewnością pojawi się niebawem na Widzewie ponownie. To chyba najlepsza wizytówka odczuć przeciętnego kibica, który do tej pory najbezpieczniej czuł się przed telewizorem.

piątek, 17 sierpnia 2012

Cardiff City - Huddersfield Town 1:0

Cardiff City

17.08.2012 CHAMPIONSHIP 2012/2013
Cardiff City - Huddersfield Town 1:0

Na mecz otwarcia sezonu przyszło ponad 21 tysięcy widzów. Warto przypomnieć - chodzi o ligę Championship, czyli zaplecze potężnej Premier League. Mimo że żadna z obydwu drużyn nie deklarowała jakichś wielkomocarstwowych ambicji i planów, ludzie przyszli zobaczyć dobre widowisko i się nie zawiedli. Na początek cały stadion zadrżał w posadach od chóralnego wykonania tradycyjnej walijskiej pieśni "Men of Harlech".
Wielkich nazwisk w składach nie znalazłem, aczkolwiek z jednym wyjątkiem - Craig Bellamy, który przed sezonem podpisał z Cardiff City dwuletni kontrakt, ma za sobą występy w najwyższych klasach rozgrywkowych zarówno Anglii (Norwich, Coventry, Newcastle, Liverpool, Blackburn, WHU) jak i Szkocji (Celtic). Mołojeckiej sławy przysporzył mu wybuchowy charakter i skłonność do konfliktów. Warto przy okazji wspomnieć, że tego wieczoru był jedynym Walijczykiem, jaki pojawił się na murawie Stadionu Miejskiego Cardiff.
Goście, po dość bojaźliwym początku, zaczęli grać odrobinę składniej, dzięki czemu to oni stanęli przed szansą otworzenia wyniku, ale znakomitą interwencją w sytuacji sam na sam popisał się David Marshall, z którym nota bene swojego czasu rywalizował w Celticu Artur Boruc. Aż dziw bierze, że tej klasy bramkarz (rocznik 1985, a więc "szczawik") nie gra w Premier League. Jestem jednak pewien, że jeśli będzie regularnie prezentował poziom zbliżony do tego z meczu z Huddersfield, ktoś zagnie na niego parol i zmusi do poszukania mieszkania w Londynie, Liverpoolu lub innym Birmingham.
Huddersfield padło ofiarą własnego cwaniactwa: zamiast szukać szansy na wywiezienie 3 punktów, przyjezdni zaczęli grę na czas i to w sposób dość prymitywny - symulowanie kontuzji zaczęło być irytyjące. Sędzia techniczny doliczył 5 minut, które okazały się kluczowe dla końcowego wyniku. Po jednym z licznych dośrodkowań w pole karne, po kiksie kolegi, do pozycji strzeleckiej doszedł stoper miejscowych, który płaskim strzałem nie dał szans bramkarzowi Huddersfield.
Niech żałują te głąby (bo inaczej ich nazwać nie można), które mają zwyczaj wychodzenia ze stadionu kilka minut przed zakończeniem meczu, żeby a) się wysikać, b) kupić piwo lub kiełbaskę lub c) "szybciej" znaleźć środek powrotnego transportu. Na szczęście normalnych kibiców jest dużo, dużo więcej - i to dla nich warto strzelać bramki w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry.

sobota, 11 sierpnia 2012

FC Luzern

FC Luzern

11.08.2012 AXPO SUPER LEAGUE 2012/2013
FC Luzern - FC St.Gallen 1:1

Pierwsze 45 minut to straszliwe nudy, do tego stopnia, że zaczęliśmy żałować zmarnowanego sobotniego wieczoru, i to po 68 CHF od łebka. Do tego wszystkiego, żeby nabyć colę lub nawet kiełbaskę w stadionowym food-boxie (słowo honoru, tak stało na tabliczkach), trzeba było najpierw nabyć kartę płatniczą. Miałem powiedzieć, żeby się w takim układzie ugryźli, ale zapomniałem jak jest po niemiecku to, w co się mieliby ewentualnie ugryźć, a poza tym co mi biedna dziewczyna z food-boxu zawiniła, w końcu to nie jej pomysł. 
I gdy tak sobie siedzieliśmy o suchym pysku, zmartwieni poziomem sportowym meczu bądź co bądź "Superligi", coś drgnęło. Konkretnie za sprawą zawodnika przyjezdnych, Dejana Janjatovicia (nota bene obywatela Niemiec), który kapitalnym strzałem spoza pola karnego zafundował FC St.Gallen prowadzenie. Luzern zawyło z bólu, a następnie rozpoczęło, z konsekwencją godną podziwu, realizację taktyki znanej powszechnie na polskich boiskach - "na aferę". Polega ona na wkopywaniu piłki w pole karne z nadzieją, że w tumulcie uda się komuś końcówką sznurowadła lub obitą solidnie łydką skierować ten wyjątkowo swawolny przedmiot do bramki. W związku z czym ok. dwunastotysięczna widownia co chwila podrywała się z miejsc. Lucerniakom udało się w 85. minucie, w ogromnym zamieszaniu ktoś kogoś potrącił, ktoś inny kogoś odepchnął, tak że ten ostatni padł na ziemię jak rażony piorunem, w związku z czym sędzia, który stał bardzo blisko wspomnianego kotła, wskazał na "wapno". Rzut karny wykorzystał Bułgar Dymitar Rangelov, który kilka lat wcześniej bez większego powodzenia próbował swych sił w Borussii Dortmund oraz Energie Cottbus.
Jeszcze przed wyrównaniem stanu meczu kibice gospodarzy postanowili uatrakcyjnić widowisko za pomocą odpalenia rac, których wnoszenie na stadion, jak powszechnie wiadomo, jest surowo wzbronione. Nic tak jednak oczywiście nie smakuje, jak zakazany owoc, wkrótce okazało się, że fani Zielonych (czyli St. Gallen) również (pewnie na wsiakij pażarnyj słuczaj) przywieźli ze sobą kilka sztuk. Pozwoliło mi to na wykonanie kilku ciekawszych zdjęć z imprezy.
Liga szwajcarska ma jakiś poziom i ten poziom jest niski, sądzę jednak, że na polską ekstraklasę śmiało by wystaczył, ale może jestem niesprawiedliwy. Daj Boże, że dojdzie do jakiegoś bezpośredniego pojedynku w Lidze Europy, wtedy będzie wiadomo konkretnie.
Z niewielu pozytywów pod względem sportowym na uwagę zasługuje gra niejakiego Ezequiela Oscara Scarione, Argentyńczyka oznaczonego numerem "10", prowadzącego grę przyjezdnych. Wyszkolenie techniczne, a zwłaszcza umiejętność odwrócenia się przodem do bramki przeciwnika po otrzymaniu podania oraz kapitalne podania do partnerów, mogą rodzić skojarzenia z lepszymi niż szwajcarska ligami europejskimi. Aż dziw bierze, że nie został jeszcze wyrwany przez  jakiś lepszy klub, a ze statystyk na mojej ulubionej stronie internetowej soccerway.com wynika, że facet gra w Szwajcarii ponad dziesięć lat i obija się głównie między FC Thun i FC St.Gallen. Chyba że jest mu w Kraju Helwetów po prostu dobrze (w sumie to dość prawdodobne), jest bogaty z domu (lub z ożenku), a w piłkę gra dla przyjemności własnej oraz szwajcarskiej publiczności. Albo i jedno, i drugie, i trzecie. Amen.