Subscribe:

niedziela, 30 grudnia 2012

Everton - Chelsea 1:2

Everton

30.12.2012 PREMIER LEAGUE 2012/2013
Everton - Chelsea 1:2


Nie pierwszy, a pewnie i nie ostatni raz kupiłem bilety bezpośrednio z internetowej witryny klubu, w tym przypadku Everton FC. Nie raz zdarzyło mi się zetknąć z uwagą "Obstructed View" przy wyborze miejsca na trybunie. Zwykle oznacza ona niewielki dyskomfort w ogladaniu w postaci filara będącego częścią kontrukcji obiektu wchodzącego w pole widzenia - tak było np. na Celtic Park w Glasgow czy Mega Solar Stadion we Freiburgu. Jednak na trybunę Lower Bullens przy Goodison Park w Liverpoolu zdecydowanie nie powinno się wpuszczać ludzi - pal licho z tym, że widać praktycznie wyłącznie murawę, do tego ludzie podrywają się z miejsc przy byle sytuacji w polu karnym, w związku z czym widoczność jest, delikatnie rzecz ujmując - umiarkowana. Sęk w tym, że w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia (np. pożaru), bardzo łatwo będzie można oszacować straty w ludziach - nie przeżyje nikt z ostatnich kilku rzędów wspomnianej trybuny - zero możliwości ewakuacji. To doprawdy szokujące, że w kraju, który po tragediach na Heysel czy w Bradford postawił na totalne bezpieczeństwo na stadionach, znalazł się ktoś, kto wydał licencję na użytkowanie Lower Bullens - trybuny prawie w całości wykonanej z drewna (łącznie z krzesełkami!). A poza tym to nieprawda, że dach przeciekał, tym bardziej, że prawie wcale nie padało...
Evertonians zaliczyli wymarzone wejście w mecz: już w 2. minucie do bramki Chelsea trafił reprezentant RPA Steven Pienaar. Przez kilka kolejnych minut trwał napór drużyny gospodarzy, kolejne bramki wisiały w powietrzu. Skończyło się jednak na strzale w słupek z wolnego i kilku interwencjach najwyższej klasy Petera Cecha. Od mniej więcej 20-tej minuty Chelsea zaczęła się otrząsać z dominacji miejscowych, a Tim Howard parę razy przypomniał widowni, że też nie wyleciał sroce spod ogona. Aż wreszcie stało się - ku uciesze całkiem licznej grupy kibiców londyńskiej drużyny - Frank Lampard sprytną "główką" strzelił Evertonowi bramkę do szatni - w 42. minucie. Po kapitanie Chelsea w ogóle nie widać upływu czasu - jest wszędzie, przy czym w niedzielnym meczu w I-szej połowie zdecydowanie bardziej poświęcił się grze ofensywnej, podczas gdy w II-giej odsłonie zajął się głównie asekuracją Davida Luiza (któryś z angielskich dzienników pisał o "matkowaniu" Brazylijczykowi), a i tak zdążył dołożyć drugą - i jak się okazało - zwycięską bramkę. Lampardowi kończy się za pół roku kontrakt z Chelsea, ale klub nie zdecydował się jak do tej pory na przedstawienie swojemu czołowemu piłkarzowi warunków przedłużenia umowy. Argument wieku, w świetle występu reprezentanta Anglii na Goodison Park, jest żaden. Poza tym jest pewne, że w przypadku dłuższego wahania właściciela Chelsea (Benitez jest trenerem tymczasowym, w tej sprawie ma więc mało do powiedzenia) chętnych na 34-letniego Anglika nie braknie - od dłuższego czasu zainteresowanie nim przejawia np. PSG.
W Chelsea wyróżniał się ponadto Mata oraz (do przerwy) Cech - w drugiej połowie w bramce gości pojawił się Ross Turnbull, co spowodowało spore ożywienie na trybunach, bo nikt się chyba nie spodziewał, że Chelsea ma w ogóle rezerwowego bramkarza:) Z kolei wprowadzony za Hazarda Moses był wolniejszy od sędziego liniowego, a sposobem gry zupełnie nie uniósł historycznej powagi swojego nazwiska.
W ekipie Evertonu piłkarza formatu chociażby zbliżonego do Lamparda po prostu nie ma. Dobry występ zaliczył wspomniany strzelec bramki oraz mający polskie korzenie Phil Jagielka, ale na było nie było triumfatorów ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów to zdecydowanie za mało. Poza tym brak rasowego napastnika jest rażący - Chorwat Nikica Jelavić to jakieś qui pro quo.
Mimo porażki, publiczność nagrodziła swój zespół brawami za postawę i zaangażowanie (w wieczornych skrótach z kolejki BBC określiła tempo spotkania jako "breathless"). Mnie osobiście szkoda było trenera Evertonu, Davida Moyesa, który - miałem nadzieję, utrze nosa bufoniastemu Benitezowi. Obaj mają zresztą porachunki, z czasów gdy ten drugi był trenerem lokalnych rywali zza miedzy. Moyesowi się tym razem nie udało, ale to właśnie o nim coraz częściej mówi się jako o następcy Sir Alexa Fergusona, który skończył w sylwestra 71 lat.

sobota, 29 grudnia 2012

Bolton Wanderers - Birmingham City 3:1

Bolton Wanderers

29.12.2012 CHAMPIONSHIP 2012/2013
Bolton Wanderers - Birmingham City 3:1

Sprytnie pomyślane: tuż przy mogącym pomieścić ok. 30 tysięcy widzów Reebok Stadium zlokalizowane zostały centra handlowe z olbrzymimi parkingami. Tak wię tuż przed meczem można coś zjeść w w rozlicznych knajpach, zrobić zakupy, zanieść je do samochodu, by potem cieszyć się widowiskiem sportowym.
Przed meczem wstąpiliśmy do sklepu z klubowymi pamiątkami. Ani barwy, ani logo Boltonu nie są szczególnie powalające, do tego w kombinacji ze wzornictwem adidasa - moim skromnym zdaniem najmniej atrakcyjnym spośród znanych marek sportowych, tak więc nie wychodziliśmy ze sklepu obładowani siatkami. 
Ze styczniowego meczu przeciwko MU na Old Trafford z wyjściowego składu Wanderers zapamiętałem tylko bramkarza, co nie jest zadaniem szczególnie trudnym - Węgier, rudy, a do tego na nazwisko ma Bogdan (choć powinien mieć na imię). 
Championship to idealne miejsce dla obydwu drużyn: ani tradycje, ani liczba trofeów nie powalają, znanych nazwisk jak na lekarstwo. Obydwie drużyny będą musiały solidnie popracować w dalszej części sezonu nad utrzymaniem się na zapleczu Premier League, choć obaj trenerzy zgodnie zapewniają, że aspiracje mają o wiele większe - no ale cóż innego wypada powiedzieć opiekunowi zespołu.
Początek spotkania senny, aż do 11. minuty, w której to napastnik gości Nikola Žigić wsadził głowę tam, gdzie niejeden bałby się wsadzić nogę i otworzył wynik. Odwagę musiał odpokutować: zamiast cieszyć się z bramki wraz  z kolegami, musiał być przez kilka minut opatrywany przez lekarza drużyny. Serb od tego momentu nie pokazał nic, truchtając sobie luźno w środkowej części boiska, by pod koniec spotkania za zupełnie niepotrzebny, bezmyślny faul dostać drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartkę. Aż się wierzyć nie chce, że Birmingham dwa i pół roku temu wysupłało za niego Walencji ponad 6 milionów funtów. Warto wspomnieć, że lokalni rywale Aston Villi okazali się parę ładnych lat wstecz niezbyt gościnni dla naszych "gwiazd": Olisadebe i Świerczewskiego, którzy albo nie grali, albo narzekali, że nie grają.
Gospodarze jeszcze przed przerwą wyszli na prowadzenie. Szczególnie druga bramka, autorstwa Koreańczyka Chung Yong Lee, zasługuje na wyróżnienie - facet nie ujdzie pewnie uwagi kogoś z Premier League, przypomina Park-Ji Sunga z jego najlepszych lat spędzonych w MU.
W II-giej połowie strzał Andrewsa z rzutu karnego ustalił wynik spotkania. Ok. 15 tysięcy kibiców zadowolonych z wyniku opuśiło stadion, część zapewne w poszukiwaniu kreakcji na zabawę sylwestrową w pobliskim centrum handlowym.

niedziela, 2 grudnia 2012

Legia Warszawa - Ruch Chorzów 3:0

Legia Warszawa

02.12.2012 EKSTRAKLASA 2012/2013
Legia Warszawa - Ruch Chorzów 3:0

Bez dwóch zdań, Pepsico Arena robi wrażenie, klasa europejska. W tzw. strefie VIP-owskiej zadbano nawet o milusińskich, przeznaczając dla nich gustownie zaaranżowany mini plac zabaw dający rodzicom (głównie tatusiom, choć nie tylko) możliwość uniknięcia utyskiwań partnera bez szkody dla realizacji swoich kibicowskich pasji. Nota bene, żeby dorosłym nie było smutno, na wszystkich piętrach porozstawiano całkiem liczne grono Świętych (?) Mikołajek uśmiechających się uroczo oraz niejednokrotnie wodzących na pokuszenie. 
Na trybunach zasiadło około 12 tysięcy widzów – niewiele jak na liczbę mieszkańców stolicy, miejsce w tabeli i aspiracje drużyny gospodarzy oraz - było nie było – rangę przeciwnika. Argument o niesprzyjającej pogodzie (temperatura na niewielkim minusie) jakoś do mnie nie przemawia. Na tzw. Żylecie kibiców bez zbytniego wysiłku można było policzyć. Na hymn Legii wyznaczono utwór Czesława Niemena „Sen o mojej Warszawie”, który w wykonaniu publiczności trzymającej szaliki klubowe nad głowami brzmi nieco groteskowo. Przy okazji dopadła mnie refleksja, że analogicznym hymnem np. ŁKS-u mógłby być utwór Budki Suflera zaczynający się od słów „Znowu w życiu mi nie wyszlo”.
Ruch przyjechał do stolicy grupą niezbyt liczną, ale całkiem hałaśliwą. Podczas drugiej połowy meczu kibice Niebieskich odpalili petardy, mimo kulturalnych acz stanowczych napomnień spikera zawodów. Inna sprawa, że musieli sobie jakos umilić czas (do wspomnianej strefy VIP-owskiej dla dzieci pewnie nie mieli wejściówek), bo patrząc na grę swoich ulubieńców z pewnością śmiertelnie się nudzili. Nawet wywieszenie transparentu toruńskiej Elany nikogo na trybunach zbytnio nie poruszyło, co najwyżej lekko rozśmieszyło.
Na boisku Ruch praktycznie nie istniał, a Legii wystarczyło zagrać poprawnie, żeby spokojnie i bez zbędnego napinania się mecz wygrać. W kontekście futbolu zaprezentowanego przez gości, ich miejsce w tabeli jest jak najbardziej zasłużone. To brutalna, a jedocześnie zaskakująca konkluzja, bo składu personalnego (łącznie z trenerem) może pozazdrościć niejedna drużyna Ekstraklasy. Piech, Jankowski, Niedzielan – zawodnicy mający stanowić o sile ofensywy chorzowian – praktycznie przeszli obok gry. O obecności ostatniego z wymienionych na boisku dowiedziałem się, gdy był zmieniany – i pomysleć, że za czasów groclińskich był postrachem krajowych boisk oraz mrocznym obiektem pożądania NEC Nijmegen a później Wisły Kraków.
Na tle tak dysponowanego przeciwnika błyszczeć nietrudno, bramki były kwestią czasu. Młody Kosecki potwierdził swój duży potencjał, w środku pola dzielił i rządził Radović, a grający jak zwykle na pograniczu nonszalancji i ludycznej zabawy Ljuboja też zrobił swoje, ustalając wynik spotkania.
Stadion jest, sponsorzy są, drużyna w zasadzie też - do pełni szczęścia brakuje kibiców (chyba że zapełnione loże są celem samym w sobie, ale wątpię) oraz sukcesu. Tytuł Mistrza Polski znowu jest na wyciągnięcie ręki, ale pomni niezbyt odległej przeszłości, zaczekajmy. A następnie szturmujmy Ligę Mistrzów - może w końcu się uda.