17.08.2012 CHAMPIONSHIP 2012/2013
Cardiff City - Huddersfield Town 1:0
Na mecz otwarcia sezonu przyszło ponad 21 tysięcy widzów. Warto przypomnieć - chodzi o ligę Championship, czyli zaplecze potężnej Premier League. Mimo że żadna z obydwu drużyn nie deklarowała jakichś wielkomocarstwowych ambicji i planów, ludzie przyszli zobaczyć dobre widowisko i się nie zawiedli. Na początek cały stadion zadrżał w posadach od chóralnego wykonania tradycyjnej walijskiej pieśni "Men of Harlech".
Wielkich nazwisk w składach nie znalazłem, aczkolwiek z jednym wyjątkiem - Craig Bellamy, który przed sezonem podpisał z Cardiff City dwuletni kontrakt, ma za sobą występy w najwyższych klasach rozgrywkowych zarówno Anglii (Norwich, Coventry, Newcastle, Liverpool, Blackburn, WHU) jak i Szkocji (Celtic). Mołojeckiej sławy przysporzył mu wybuchowy charakter i skłonność do konfliktów. Warto przy okazji wspomnieć, że tego wieczoru był jedynym Walijczykiem, jaki pojawił się na murawie Stadionu Miejskiego Cardiff.
Goście, po dość bojaźliwym początku, zaczęli grać odrobinę składniej, dzięki czemu to oni stanęli przed szansą otworzenia wyniku, ale znakomitą interwencją w sytuacji sam na sam popisał się David Marshall, z którym nota bene swojego czasu rywalizował w Celticu Artur Boruc. Aż dziw bierze, że tej klasy bramkarz (rocznik 1985, a więc "szczawik") nie gra w Premier League. Jestem jednak pewien, że jeśli będzie regularnie prezentował poziom zbliżony do tego z meczu z Huddersfield, ktoś zagnie na niego parol i zmusi do poszukania mieszkania w Londynie, Liverpoolu lub innym Birmingham.
Huddersfield padło ofiarą własnego cwaniactwa: zamiast szukać szansy na wywiezienie 3 punktów, przyjezdni zaczęli grę na czas i to w sposób dość prymitywny - symulowanie kontuzji zaczęło być irytyjące. Sędzia techniczny doliczył 5 minut, które okazały się kluczowe dla końcowego wyniku. Po jednym z licznych dośrodkowań w pole karne, po kiksie kolegi, do pozycji strzeleckiej doszedł stoper miejscowych, który płaskim strzałem nie dał szans bramkarzowi Huddersfield.
Niech żałują te głąby (bo inaczej ich nazwać nie można), które mają zwyczaj wychodzenia ze stadionu kilka minut przed zakończeniem meczu, żeby a) się wysikać, b) kupić piwo lub kiełbaskę lub c) "szybciej" znaleźć środek powrotnego transportu. Na szczęście normalnych kibiców jest dużo, dużo więcej - i to dla nich warto strzelać bramki w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry.