Subscribe:

środa, 11 lipca 2012

Geylang United - Hougang United 1:2

Geylang United

11.07.2012 SINGAPORE SUPER LEAGUE 2012
Geylang United - Hougang United 1:2

O ustalenie szczegołów technicznych, takich jak czas rozpoczęcia meczu, dostępność biletów itp, poprosiłem recepcję hotelu Shangri-la, w którym się zatrzymalem. Po krótkiej chwili recepcjonistka przekazała mi sluchawkę telefonu uznając, że lepiej będzie, gdy sam porozmawiam z przedstawicielem klubu – gospodarza spotkania. Sympatyczny człowiek (jak się później okazało trener drużyny młodzików klubu a zarazem ktoś w rodzaju PR Managera) zapewnił mnie, że z moją wizytą nie będzie najmniejszego problemu, a on osobiście będzie na mnie czekał przy wejściu głównym na stadion (?). Jak powiedział – tak było, na obiekt przyjechałem bezpośrednio z lotniska, bo tego dnia byłem z jednodniową wizytą w Kuala Lumpur. PR Manager czekał na mnie z biletem do sektora VIP-owskiego (a jak!), wskazał mi miejsce, wręczył butelkę wody mineralnej (a co!), po czym życzył przyjemnych wrażeń i usiadł sobie w towarzystwie (jak się domyślam) swoich młodzików kilka rzędów wyżej.
Poziom sportowy spotkania, jak się można domyślić, nie był porywający, ale zaangażowania nie brakło, w związku z czym widzom (ok. 200-300) zapewniono istny horror jeśli chodzi o progresję wyniku. Mniej więcej w 70. minucie na prowadzenie wyszli goście, którzy do tego momentu w pełni kontrolowali grę, mając miejscami miażdząca przewagę. W 90. minucie gospodarze wyrównali z rzutu karnego (nagroda za upór oraz niezłe wrzutki w pole karne przez swoją “10”) i kiedy wszyscy szykowali sie do opuszczenia obiektu, sędzia techniczny pokazał, że dolicza 3 minuty dodatkowego czasu gry. To dało sygnał do ataku dla gości, którzy chwilę potem zdobyli zwycięską, jak sie okazało, bramkę. Szczęśliwy strzelec postanowił ściągnąć koszulkę i pobiec do fanów swojej drużyny (śpiewająco-krzyczących osobników przyszło słownie ośmiu), żeby razem nacieszyć się wiktorią. Po powrocie na murawę ujrzał od sędziego żółtą kartkę (takie są przepisy – ściąganie odzieży w trakcie meczu to niesportowe zachowanie), ale i tak mial minę najszczęśliwszego człowieka na ziemi, a przynajmniej w Singapurze. Kibice Geylang United byli smutni, ale nie rozpaczali, bo przynajmniej w konkurencji “ligi stadionów” wygrali bardzo wyraźnie: wobec wspomnianej ósemki przyjezdnych legitymowali sie dwunastką, w tym dwa bębenki i jedna trąbka) oraz jedną sztuką transparentu (patrz zdjęcie). W tym kontekście można stwierdzić, że mecz w zasadzie zakończył się remisem.

niedziela, 1 lipca 2012

Kijów - Stadion Olimpijski

Kijów - Stadion Olimpijski

01.07.2012 FINAŁ MISTRZOSTW EUROPY 2012
Hiszpania - Włochy 4:0

Dzięki Niemcom, a następnie Włochom straciłem znaczną część reputacji domorosłego eksperta od futbolu, jaką cieszyłem się wśród znajomych.
Podobnie jak we Lwowie, dojście na stadion wymagało niemałego wysiłku fizycznego, gdyż strefa bezpieczeństwa rozciągała się w promieniu dobrych dwóch kilometrów od stadionu. Oczywiście pojawili sie optymiści – kierowcy, którzy sądzili, że uda im się na krzywy ryj dostać w pobliże areny finałowego meczu ME, ale tu czekała na nich sroga, zaopatrzona w pałkę-wskaźnik, ręka milicjanta. Nie bylo litości, jak zakaz wjazdu, to zakaz wjazdu.
W pobliżu stadionu zaczepiała nas, choć łagodnie i bez przekonania, całkiem spora grupa koników oferujących wejściówki na mecz. Jak się potem okazało, na spotkanie finałowe było łaskawych nie stawić się ok. siedmiu tysięcy widzów. UEFA twierdzi, że wszystkie bilety zostały sprzedane. Skąd zatem wzięła się “dziura”? Ano prawdopodobnie stąd, że obdarowani biletami przez sponsorów szczęśliwcy przekalkulowali sobie, że i tak nie opłaca im się przyjechać na Ukrainę – ceny pokoi hotelowych w dniu meczu wołały o pomstę do nieba, a jakość połączeń lotniczych praktycznie uniemożliwiała opcję idealną, czyli przylot w dniu meczu i odlot w dniu następnym.
Przebieg meczu większośc z nas z pewnością zna z transmisji TV – hiszpański walec rozjechał Włochów, których szanse, głównie ze względu na uporanie się z Niemcami w półfinale, oceniane były całkiem wysoko. Śmiem jednak twierdzić, że nawet gdyby Squadra Azzura nie musiała z przyczyn obiektywnych (wyczerpany limit zmian plus kontuzje) kończyć meczu w dziesiątkę, to i tak niewiele by to pomogło na świetnie dysponowanych tego wieczoru Hiszpanów. Nawiasem mówiąc, “tego wieczoru” jest określeniem wysoce nieprecyzyjnym, można by nawet rzec – niesprawiedliwym, ponieważ drużyna Vicente del Bosque jest świetnie dysponowana już od co najmniej czterech lat – po kolei skosiła Mistrzostwo Europy 2008, Mistrzostwo Świata 2010 i ponownie Mistrzostwo Europy 2012. Nie zamierzam ścigać się z profesjonalnymi dziennikarzami w konkurencji zachwytów nad herosami z Półwyspu Iberyjskiego – o takich piłkarzach jak Iniesta, Xavi, Casillas, Pique i innych napisano już wszystko lub prawie wszystko. Przyznam jednak, że o ile kilkanaście lat temu gra Hiszpanów mnie zwyczajnie irytowala, a w najlepszym razie śmieszyła (wspaniałe wyszkolenie techniczne nie poparte choćby odrobiną racjonalnej taktyki), o tyle współczesna Espana to klasa sama dla siebie oraz kwintesencja piękna gry i radości z tejże. Kropka.
O dziwo, Włosi po meczu nie zebrali razów po tylno-dolnej części ciała od mediów, mimo że 0:4 w meczach tej rangi nie zdarza się często. Media wyszły bowiem z założenia, które można sparafrazować powiedzeniem zasłyszanym przeze mnie kilkanaście lat temu od mojego brata – tego, że koń przegrywa w wyścigu z samochodem nie można tłumaczyć słabym przygotowaniem konia do imprezy . Niemieckie gazety, a takie czytałem w powrotnym samolocie, wskazywały na ich zdaniem zasadniczą przyczynę porażki leżącą po stronie Włochów: Pirlo, który rozegrał genialny turniej, był w meczu finałowym, jak w żadnym innym , tak pochłonięty zadaniami defensywnymi, że na tzw. kreację i działania zaczepne brakło prawdopodobnie i siły, i animuszu. Balotelli tym razem nie istniał na boisku, co może potwierdzać tezę, że we wcześniejszym  meczu z Niemcami zaliczył klasyczny “dzień konia”.
My, Polacy, powspominamy jeszcze przez kilka miesięcy nieudany w sumie występ naszych orłów, po czym wrócimy do codziennych spraw, mając nadzieję, że tym razem to Waldemar Fornalik przerwie zaklęty krąg i osiągnie z reprezentacją jakiś sukces. W obecnych okolicznościach za takowy będzie z pewnością uznany awans do turnieju finałowego Mistrzostw Świata 2014 w Brazylii, z grupy eliminacyjnej z Anglią i Ukrainą. O Mołdawii, Czarnogórze i San Marino nie wspominając.